Józef Młynarczyk to bramkarz z czasów, kiedy polska piłka odnosiła sukcesy, o jakich teraz kibice mogą pomarzyć. O swojej karierze w Widzewie, reprezentacji i FC Porto opowiadał w sobotę, 14 grudnia w MCK Tkacz. Publiczność dopisała.
Chętnie przyjechał na spotkanie w Tomaszowie. Kibice powitali go brawami i skanowaniem jego nazwiska. Bramkarz wspominał swoją przygodę z Widzewem. – Najważniejsze było dla mnie to, że mogłem w tym zespole grać. Była to dla mnie wielka satysfakcja i przyjemność. Najważniejsze, tak jak dla wszystkich piłkarzy Widzewa, było wygrywanie. Byliśmy zespołem z charakterem, fajnie ułożonym i wierzyliśmy w to, że możemy dużo osiągnąć – mówi J. Młynarczyk.
Duży wkład w tamte sukcesy widzewiaków miał ówczesny prezes Sobolewski, który dobrze dobierał piłkarzy. – Przepraszam za słowo, ale musieli to być chłopaki z jajami – stwierdził gość Tkacza. Z meczów w barwach Widzewa najbardziej pamięta ten, kiedy rzuty karne decydowały o przejściu dalej w Pucharze Europy. – Udało mi się w Turynie obronić dwa i wyeliminowaliśmy w pierwszej rundzie Juventus Turyn – wspominał Józef Młynarczyk.
Wraz z Widzewem odnosił duże sukcesy w Pucharze Europy, ale jeszcze większe z FC Porto.
- Wiele Widzewowi zawdzięczam
Inne było jednak całkiem zaplecze dla piłkarzy w Portugalii niż w Polsce. O to zapytał gościa prowadzący spotkanie Jarosław Batorski, autor projektu Wielki Widzew w Tomaszowie. – W FC Porto zastałem pełne zawodowstwo. Wylatując na jakiekolwiek zgrupowanie, musieliśmy mieć ze sobą tylko szczoteczkę do zębów i pastę, reszta była spakowana, pozapinana na ostatni guzik. W łódzkim Widzewie w tamtym czasie musieliśmy sami zadbać o wszystko, o sprzęt, ubrania itd. Jak jeździliśmy na mecze i zgrupowania, to nie korzystaliśmy z żadnej pralni, trzeba było samemu prać. Ja prałem to wszystko – getry, koszulki, wieszało się na prysznicu. Samemu pastowało się buty, korki się wkręcało samemu. W FC Porto nic mnie nie obchodziło, oczywiście nie mówię tego z ironią, ale tak właśnie wygląda zawodowa europejska piłka – twierdzi piłkarz. – Nie umniejsza to jednak tego, że wiele zawdzięczam Widzewowi, wiele się nauczyłem, poznałem super chłopaków, z którymi dużo osiągnęliśmy. Gdyby to były inne czasy, można byłoby się wzmocnić jednym czy drugim obcokrajowcem. Kto wie, jakby to było, choć i tak nasz sukces był wielki – zauważa.
- Wyglądaliśmy, jak zgraja chłopaków
Kibiców zainteresowało także to, jak to było, gdy przyjeżdżały do Łodzi zespoły z Liverpoolu czy z Juventusu Turyn. Wszyscy byli w jednakowych ubraniach, piłkarze byli ładnie przystrzyżeni i uczesani jak wysiadali z samolotu. – My jak wylatywaliśmy na rewanże do Włoch czy do Anglii, to wyglądaliśmy jak zgraja chłopaków. Były czerwone pocerowane torby, jeden w dżinsach, drugi w innych spodniach, trzeci w jakieś kurtce – wspomina bramkarz. Ale charakterem widzewiacy nie ustępowali najlepszym drużynom.
Dołączył do reprezentacji Polski, kiedy jej trzon był bardzo mocny. – Kilku czy kilkunastu piłkarzy było jeszcze z roku 1974. Oni mogli naszym zespołem zarządzać, opowiadać nam o swoich przeżyciach z mundialu. Piłkarze, których wyselekcjonował trener Antoni Piechniczek, to byli zawodnicy o wysokiej kulturze gry i jakości. Antoni Piechniczek wzorowo to poukładał i ta konsekwencja trenera zaprowadziła nas też do medalu w 1982 r., takiego samego jak reprezentacja z 1974 pod wodzą Kazimierza Górskiego – powiedział Józef Młynarczyk. – Grając w reprezentacji, jak człowiek słucha Mazurka Dąbrowskiego, to serducho bije inaczej, niż jak się gra w lidze czy w pucharach – dodał.
- Nie możemy tych ludzi zawieść
Wspomniał także trudne warunki do gry w rzeczywistości społeczno-politycznej w Polsce w latach 80., w stanie wojennym, i o meczu Polska–ZSRR. – Nikt z nami nie chciał grać ze względu na to, co się działo w Polsce. Nie mogliśmy znaleźć sparingpartnera i przygotować się do mistrzostw. Jak przyjechaliśmy do Hiszpanii, to od razu na treningu zauważyliśmy biało-czerwone flagi, dużo ludzi, którzy nas wspierali. Setki ludzi pojawiało się na naszych meczach z flagami. Mówiliśmy do siebie: Panowie, my nie możemy tych ludzi zawieść. Bo to, co się działo w kraju, to były rzeczy niemożliwe – wspomina bramkarz z kadry Piechniczka.
Piłkarze z mistrzostw świata z Hiszpanii nawet nie mogli dodzwonić się do rodzin w Polsce. Robili to przez dziennikarzy, jak mówi J. Młynarczyk, przez Dariusza Szpakowskiego czy Jana Ciszewskiego. – Udostępniali nam w nocy telefony – wspomina.
- Nigdy w życiu tak nie zmarzłem
Józef Młynarczyk był jedynym Polakiem grającym w finale Pucharu Interkontynentalnego, gdzie FC Porto pokonało urugwajski Penarol Montevideo 2:1 w Tokio w temperaturze -7 stopni C w 1987 r. Dzień przed meczem wieczorem zaczął padać śnieg. Jego kolega z pokoju nie wiedział, co to jest. – Rano, jak wstaliśmy, to pierzyna śniegu sięgała 20 centymetrów i zrobiło się bardzo zimno. Powstał problem, bo do Japonii dojechały dwa zespoły z różnych kontynentów. Zaczął padać śnieg. Pod spodem było błoto pośniegowe, uznano jednak, że to za duży koszt i nie ma terminów, żeby przełożyć mecz, więc musieliśmy grać. Boisko było w fatalnym stanie, zespoły nie mogły zademonstrować tego, co potrafią. Nigdy w życiu tak nie zmarzłem – wspomina Józef Młynarczyk.
Joanna Dębiec