Dawne święta wielkanocne były inne niż teraz. Do kościoła szło się często wiele kilometrów, przez wodę i błoto. W świątyniach było nabożnie, ale przed nimi powietrze aż drgało od wystrzałów. Pokarmy święcono w domach, a w lany poniedziałek woda lała się strumieniami zarówno w blokach, na ulicach, jak i na podwórzach.
Stanisława Miller od urodzenia mieszka w Zaborowie. Ma 79 lat, ale pamięci i uroku może jej pozazdrościć niejedna młoda osoba. – Nasze trzy wsie, Komorów, Zaborów i Zaborów II, zawsze trzymały się razem, ale ludzie przeważnie pracowali w Tomaszowie. Ciężko było utrzymać się z małych gospodarstw. Tradycje wiejskie mieszały się więc z miejskimi – zauważa. – Kościoła na Niebrowie wtedy nie było, więc mieszkańcy tych wsi mieli parafię w kościele św. Antoniego. Szło się pieszo z palemkami w Niedzielę Palmową przez pola i potem przez ulicę Zawadzką.
Palemki nie były kupne, robiło się je z bazi – opowiada. Aby dotrzeć do kościoła, czasem wsiadło się w jakiś PKS z Łodzi, jednak było ich niewiele. Potem zaczął jeździć autobus miejski nr 4, ale on jechał z Komorowa. Ludzie z Zaborowa często i tak szli pieszo polami na mszę, zarówno w Niedzielę Palmową, jak i na rezurekcję w święta. Żeby dotrzeć na godzinę szóstą, wychodzili o czwartej. Jeszcze było ciemno. – Czasem było zimno, a na polach i łąkach stała woda. Wylewała Piasecznica na tzw. Stawkach. Brało się buty w rękę. Kobiety zdejmowały pończochy, bo wtedy rzadko nosiło się rajstopy. I tak się brnęło przez tę wodę – wspomina.
W Wielki Piątek przed wschodem słońca w Zaborowie ludzie szli do rzeki Piasecznicy, żeby obmyć twarz. – Szło się gęsiego i nie można było oglądać się za siebie. Obmycie wodą twarzy tego dnia miało przynieść zdrowie i urodę. Jak ktoś miał trądzik czy inne problemy skórne, to wierzył, że ten rytuał pomoże mu to zwalczyć – mówi mieszkanka Zaborowa II.
W Wielką Sobotę pokarmy święcono w domach. Ksiądz przyjeżdżał dorożką. Czasem jego konie płoszyły się od wystrzałów z karbidu, które urządzali miejscowi chłopcy. Wkładało się go w puszki po farbach. – Pryskało się karbid wodą i podpalało zapałkami – pamięta S. Miller. Koszyczki wielkanocne wyglądały inaczej niż dzisiaj. Najpierw były to duże talerze, półmiski. Potem duże kosze. – Zwijało się kiełbasę do koszyka na trzy razy, jak się obchodzi kościół na rezurekcję. Kładło się też jaja, baby pieczone przez gospodynie, cukrowego baranka, którego kupowało się w cukierni w Starzycach. Potem kupowało się baranka z chleba.
- Kamień, huk i kawa Turek
W Zaborowie przy drodze, przy jednej z posesji, stał duży kamień, o który tradycyjnie wystrzały z kalichlorku robiło dwóch braci. – Huk był wielki – wspomina moja rozmówczyni. Na rezurekcję z Zaborowa i Komorowa szło mnóstwo ludzi. Rodziny z dziećmi, młodzież. To była cała wyprawa. Po powrocie z kościoła pan domu święcił mieszkanie. Potem zasiadano do śniadania wielkanocnego, które składało się głównie z tego, co było w święceniu. Gospodynie gotowały też barszcz biały czy żur. – Do pieczonych bab piło się kawę Turek z mlekiem bądź kakao – mówi S. Miller. Baby piekło się głównie drożdżowe. Rosły piękne, wysokie. Zapach unosił się po domu.
Drugi dzień świąt był czasem odwiedzin, biesiadowania z rodziną. – Jak szliśmy przez pole do mojej siostry na ulicy Ujezdzkiej, to po drodze chłopaki czatowali już z wodą na dziewczęta. Lany poniedziałek to był wtedy naprawdę mokry – śmieje się pani Stanisława.
- Skromne i piękne Wielkanoce
Moja nieżyjąca już babcia Jadwiga, opowiadała mi, że w miastach Wielkanoce były bardzo skromne. Przeżyła święta w czasie okupacji. – Na Wielkanoc w 1943 lub 1944 roku kilkoro dzieci z ulicy Ujezdzkiej wybrało się do sklepu mięsnego. Wtedy takie sklepy nazywało się jatkami. Było już po północy, trzeba było stanąć w kolejce i wykupić na kartki przydział mięsa lub kiełbasy – wspominała. Sklep mieścił się w dzisiejszej al. Piłsudskiego, w miejscu, gdzie obecnie przed miejskim targowiskiem stoją sprzedawcy oferujący kwiaty, grzyby czy warzywa. Należał do rzeźnika o nazwisku Nolbrzak, który zawsze stał za ladą razem z żoną. – Około dziewiątej rano sklep otworzono i zaczęła się sprzedaż. Nie było jednak ani mięsa, ani kiełbasy. Na kartki sprzedawano tylko po kilogramie leberki. Przypominała ona pasztetową, tylko bardzo ubogą. A wcześniej, stojąc w tej kolejce, wszyscy mieliśmy nadzieję, że na Wielkanoc Niemcom zmiękną serca i będą lepsi dla Polaków – opowiadała. Mimo wszystko dzieci i tak cieszyły się z tego, że chociaż leberka będzie na święta.
J. Dębiec wspominała też, że przed wojną święcenia pokarmów odbywały się m.in. na stadionie Tomaszowskiej Fabryki Sztucznego Jedwabiu.
- Gorący makowiec i kapusta z grochem
Dawne święta pamięta mój wujek Marian Kowalczyk, prezes Piotrkowskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego. – W sumie święta wielkanocne wspominam źle, bo jako dziecko strasznie się strułem z siostrą makowcem – śmieje się. – Mama je upiekła, były jeszcze gorące, a my się do nich zakradliśmy. Wtedy dzieci nie miały słodyczy na co dzień, nie mogliśmy się tego ciasta doczekać, a że było gorące, to chorowaliśmy z Zosią całe święta – dodaje. Było to w latach 60. Przez niemal całe życie Marian nie je makowca. Z wielkanocnego stołu w rodzinnym domu pamięta kapustę z grochem, jajka, ciasto drożdżowe.
Jego rodzina mieszkała w kamienicy przy ul. Spalskiej. Pokarmy święcono w domach. – Mój ojciec woził księdza dorożką na te święcenia. Konia pożyczał od znajomego, który miał zwierzęta i gospodarstwo na ulicy Spalskiej. Mieściło się naprzeciwko tamtejszego targu. Teraz w miejscu, gdzie był targ, stoi blok – mówi M. Kowalczyk. Na podwórkach chłopcy obowiązkowo strzelali z karbidu. – Starsi koledzy, ci po wojsku, mieli petardy. W niedzielę strzelało się już od godziny piątej – wspomina. W domach aż zaczynało brakować zapałek.
- W okna ze strażackiej sikawki
Siostra M. Kowalczyka, Zofia Lasota, pamięta, że w lany poniedziałek po ulicach chodziły grupy dzieci i lały się wodą. Nikt się nie obrażał i nie wzywał policji. Dziewczyny oblewane były wodą z wiader. Jej maż, Henryk, który wychowywał się w Przesiadłowie, mówi, że tamtejsi strażacy z OSP jeździli po wsi i lali wodę po oknach w domach. – Wtedy to była ręczna pompa i beczka z wodą ciągnięta przez konie – opowiada H. Lasota. Chłopcy biegali po wsi i strzelali z karbidu. – Pluło się na te pudełka po farbie z karbidem, aż o godzinie ósmej to śliny brakowało – śmieje się.
- Barszcz na zakwasie, zapachy z wędzarni
Po rezurekcji na stole tradycyjnie stawiało się barszcz biały. – Musiał być na prawdziwym zakwasie. Chodziło się po niego do pani Ogłuszkowej, która go robiła i sprzedawała. Stał na kuchni z cegły – wspomina Mirosław Długosz z ul. Ujezdzkiej, którego dzieciństwo przypadło na lata 50. XX w. Dla niego święta to także zapach wędzonych mięs i wędlin. Robił je jego ojciec, Kazimierz, który był rzeźnikiem. Wędzenie przygotowanych wcześniej wyrobów odbywało się zawsze w Wielki Tydzień. Zapach szynek i kiełbas, dochodzący z wędzarni, kusił dzieci zwłaszcza w największy post, czyli Wielki Piątek.
Nie mogło zabraknąć dzielenia się święconym jajkiem. – Święconki nie można było jeść po zachodzie słońca, bo w domu pojawiłyby się mrówki – pamięta Zofia Mierzwa z Twardej. Skorupek od jajek nie wolno było wyrzucać. Zanosiło się je kurom, by dobrze znosiły jajka. W poniedziałek lano się obficie wodą i chodzono z kogutkiem po wsi.
- Upał i sukienki w fiołki
A jak Wielkanoc wspomina Jadwiga Kocik, wokalistka, finalistka programu The Voice Senior? – Dom musiał lśnić czystością. Przygotowania i sprzątanie były bardzo ważne – mówi tomaszowianka, której rodzinny dom znajdował się przy ul. Mireckiego. W naszym mieście były wówczas trzy kościoły, nie było tego na Niskiej. – Na rezurekcję szkło się do kościoła św. Antoniego, ale święcenia odbywały się w domach. Ksiądz przyjeżdżał do sąsiadów na ulicy Majowej dorożką – opowiada. Borówek do święconki nikt nie kupował. Chodziło się po nie do lasu za Niebieskimi Źródłami bądź do sosnowego lasku, który był na Michałówku. Atrakcją dla dzieci był cukrowy baranek. – Czasem znikała z niego różyczka – śmieje się Jadwiga Kocik.
Pamięta taką Wielkanoc, gdy była dzieckiem, że pogoda była jak w lipcu. – Ludzie chodzili po ulicach porozbierani jak latem. Mama uszyła mi i mojej siostrze letnie sukienki na te święta. Były z bufkami, miały fiołki na kremowym tle. Bardzo się cieszyłyśmy z tych sukienek – wspomina. Mama chowała im w ogródku słodycze od zajączka. Oczywiście nie były to takie kolorowe czekoladowe jajeczka jak dziś. – Była wielka radość, gdy znalazłyśmy jakiegoś łakocia pod gałązkami – dodaje. Ona również pamięta strzelanie z karbidu i wielki huk, który chłopcy wtedy robili.
- "Tonący" wieżowiec
Podobnie było na Niebrowie. Tomaszowianka Wanda Motyl, pełnomocniczka Kongresu Kobiet, pamięta Wielkanoc na początku lat 80. Skończyła włókiennictwo na Politechnice Łódzkiej. – Kilka małżeństw w ramach stypendium dostało mieszkania w wieżowcu na Warszawskiej. Były to mieszkania od ósmego piętra. Znaliśmy się tam wszyscy ze studiów i z pracy, a nasze dzieci się potem razem bawiły. W roku 1980 lub 1981 w Wielkanoc tak laliśmy się wodą po klatkach na tych najwyższych piętrach, że ona aż spływała strumieniami po schodach – wspomina.
J.D
Komentarze