Amelia Lazar
(godło: Cynamon)
Zespół Szkół nr 1 w Żorach
Dziewica Orleańska
Światło, wpadające do środka katedry, tworzyło na posadzce barwną mozaikę błękitu, czerwieni i purpury odwróconego witrażu z Michałem Archaniołem. Ogromny krzyż, wiszący w centrum, dodawał dostojności świątecznie przyozdobionemu stołowi ofiarnemu, który stał pusty. Drobinki kurzu migotały w słupach jasności, przypominając odległe gwiazdy, które perlą nocne nieba. Dziewczynie, klęczącej przed ołtarzem, absurdalnie Bóg również wydawał się daleki. Przez pierwszą godzinę spędzoną w katedrze gorliwie przepraszała swojego Stwórcę za najmniejszy nawet grzech, bijąc się piąstką po piersi aż do siniaków. Przez następną wyliczała listę wielu rzeczy, za które jest szczerze wdzięczna, choć były to rzeczy błahe. Teraz niemalże błaga, aby Bóg dodał jej i jej żołnierzom sił. Chce poprosić o coś jeszcze. O coś, czego bardzo pragnie, odkąd tylko urosła na tyle, by bodaj w maleńkim stopniu zrozumieć prawa otaczającego ją świata. Jednakże waha się. Próbuje w głowie ułożyć prośbę na różne sposoby. Każda z nich jednak brzmi źle, grzesznie. Wstyd jej to powiedzieć, pomimo iż wie ona, że to Jego wola. Miast swobodnie złapać Go za dłoń i dać się poprowadzić, jej myśli, niczym żołnierze Troi, wkradają się do umysłu niepostrzeżenie, szerząc zamęt. Potrząsa głową i mówi. Zwraca się do niego z pieszczotą w głosie. Kierując swe niewieście oczy na symbol cierpienia Jezusa, pyta, czy to konieczne. Tylko głucha cisza jej odpowiada, wrzeszcząc do uszu. Dziewczyna dowiedziała się wiele lat wcześniej, że cisza to zgoda. A przecież widziała, co zrobili jej siostrze. Gniew wypełnia więc ją na myśl
o wspomnieniu, amok okrywa jej ramiona całunem zemsty. Już ma wypowiedzieć prośbę, już przełyka ślinę i zwilża językiem blade wargi, lecz znowu coś ją powstrzymuje. Nie rozumie. Próbuje ponownie.
- Czyż nie kazałeś, Panie, miłować bliźniego swego jak siebie samego? A teraz przemocą każesz mi zwalczać nieszlachetność i plugawość, chociaż można by głosić słowo Twoje?
Dźwięk huczącego wiatru, który smaga jak biczem mury kościoła, jest jedyną odpowiedzią. Ogień świec, choć nie zauważyła, aby ktoś je zapalał, wije się niespokojnie, pozwalając lepiej przyjrzeć się krzyżowi. Teraz dokładnie widzi każdy szczegół, wyłuskane przez los nierówności i drzazgi. Wyobraża sobie szorstkość drewna pod opuszkami palców. Postać ze zwieszoną głową kieruje swój wzrok w dół, na sine płyty z kamienia. Wbite w nią gwoździe wydają się ociekać prawdziwą krwią, jakby bordowa kropla miała za chwilę ochrzcić na nowo głowę niewiasty i zostawić na niej ślad. Czyż to nie ona jest krwawą wybranką? Po różanym poliku dziewczyny snuje się, delikatna jak poranna rosa, łza. A potem następna. Spuszcza wzrok. Jest dla siebie wyrozumiała, pozwala sobie na chwilę słabości. Ze stanu otępienia wybudza ją lwi grzmot. Za moment słyszy akompaniament grubych kropli wiosennego deszczu, uderzających w dach. Ociera rękawem łzy i pociąga szybko nosem. Nie wstaje jeszcze z klęczek, jednakże jedną nogę stawia przed sobą. Ręka, jakoby z natury, wędruje na jej pierś, na serce. Podnosi głowę ku górze – patrzy w oczy swojemu Bogu. Podnosi rękawicę rzuconą przez Niego. Zdobędzie Orlean. Poniesie swój krzyż.