Kilkanaście osób z Tomaszowa pojechało do bardzo ubogiego rejonu Zimbabwe, by pomagać dzieciom i mieszkańcom. Warunki bywały spartańskie, ale wdzięczność za jedzenie, prezenty, wspólny czas i budowę części szkoły była ogromna i wynagradzająca wszystko.
Wielka wyprawa, wielka radość dzieci
Jak się budzisz w ciepłym w domu, masz bieżącą wodę, jedzenie w lodówce i możliwość nauki czy pracy w godnych warunkach, to można powiedzieć, że masz wszystko. Swoją codzienność doceniają teraz jeszcze bardziej tomaszowianie (i mniejsza grupka towarzyszy i towarzyszek z innych miast, np. Płocka i Łodzi), którzy wrócili z misji charytatywnej w Afryce.
Wyjazd misyjny już po raz kolejny zorganizowała Fundacja Proem Zako. Polacy wyruszyli do bardzo biednego rejonu Zimbabwe, leżącego na granicy z Mozambikiem. Pomagali w wiosce Matezwa. Zawieźli ze sobą 30 walizek prezentów dla tamtejszych dzieci. – Były tam artykuły szkolne, buty, dresy, okulary – wylicza Edyta Wawrzyniak z Fundacji Proem Zako, jedna z trzech kobiet, które wyjechały na misję i jedyna z Tomaszowa. Prezenty były możliwe do kupienia dzięki darczyńcom. – Szkoda, że nie mogli osobiście zobaczyć radości tych dzieci. Była ogromna – mówi.
Tomaszowianie zorganizowali w Matezwie obóz dla 120 dzieci, ale tak naprawdę w zajęciach i aktywnościach brało udział 600–700 osób, bo w Zimbabwe trwał rok szkolny. Podczas obozu dzieci miały trzy posiłki, lekcje, zabawy, gry sportowe, wspólne tańce itp. – Dzieci pięknie tańczą, muzykę i ruch mają we krwi. W ten sposób, śpiewając i tańcząc, bawią się i spędzają czas. U nas bardziej przed komputerem czy smartfonem – opowiada nasza rozmówczyni.
Dzieci z Afryki kochają też piłkę nożną. Kopią gałgan, a jak mają, to piłkę. Polacy zostawili ich kilkadziesiąt, z czego tamtejsze dzieci były szczęśliwe. Dla nich ważne też było, żeby móc zjeść wartościowy posiłek. – Zatrudniliśmy kucharki stamtąd, które gotowały świeże posiłki. Były to np. sosy z mięsem, choć nie są tak wielkie sztuki mięsa, jak się kojarzą obiady Europejczykom. Poza tym dzieci zajadały się tzw. sadzą. To kasza kukurydziana z sosem – wspomina E. Wawrzyniak. W Afryce jada się rękoma, z kaszy robi się kulki, które macza się w sosie. Każde dziecko mogło się najeść, co tam normalnie do oczywistych nie należy. Równolegle z obozem tomaszowianie robili projekt budowlany związany z rozwojem tamtejszej szkoły. Chodzi do niej 1900 uczniów. Szkoła liczyła tylko trzy pawilony. Ten trzeci robili tomaszowianie kilka lat temu. Teraz zbudowali czwarty. – Dzięki temu szkoła powiększyła się o jedną czwartą, dzieci będą miały lepsze warunki. Chodzą na zajęcia na zmiany, bo inaczej się nie pomieszczą – tłumaczy E. Wawrzyniak. Przy budowie szkoły pomagali miejscowi mężczyźni. Ekipa nie zdążyła położyć dachu, ale wódz wioski zobowiązał się do jego zrobienia. – Koszty budowy pawilonu pokryła Fundacja Proem Zako. Część cegieł kupiliśmy, część pochodziła z lokalnej cegielni – wyjaśnia tomaszowianka.
Bieda, bezrobocie, trudne życie kobiet
W Matezwie i okolicach bardzo ciężko jest z pracą. Część mężczyzn wyjeżdża do Afryki Południowej, by zarobić. Tam, gdzie byli tomaszowianie, ludzie żyją z pracy w cegielni, z handlu. – Sprzedają wszystko, co się da, warzywa, gliniane naczynia, miski. Zajmują się też np. wyplataniem koszy i robią ozdoby z drewna. Kto ma talent artystyczny i sprzedaje swoje wyroby, może wyżywić rodzinę. Ogólnie jest jednak problem z pracą i z alkoholizmem – opowiada Edyta Wawrzyniak.
Młodzież, która pojechała do Afryki wraz z dorosłymi, zobaczyła, jak inne może być życie od tego, które mają w Polsce. – Warunki były skromne, ale nikt nie marudził, że musi iść dalej do prowizorycznej toalety czy myć się, polewając wodę z kubka. Młodzi ludzie świetnie sobie poradzili. Każdemu życzę, by mógł uczestniczyć w takiej wyprawie i potem bardziej doceniać to, co ma – podkreśla pani Edyta. Ona docenia. – Po powrocie do Polski, nawet jak usiądę w fotelu, by odpocząć, to myślę o kobietach z Zimbabwe. One nie mają odpoczynku, ich życie jest ciężkie – dodaje. Obserwowała je z bliska. Wstają przed wschodem słońca, o godzinie 4 i idą, często daleko, po wodę ze studni. Potem przed lepiankami, w których mieszkają, palą ogniska, na których grzeją przyniesioną wodę, by dzieci mogły się umyć. Przygotowują im skromne posiłki przed szkołą. – Jak dzieci pójdą do szkół, zajmują się dalszymi obowiązkami, np. skubią kury, robią pranie przy studniach. Zanoszą daleko ubrania, a potem mokre, które się przecież stają cięższe, przynoszą do domu, mając je na głowie, a na plecach jeszcze niosąc często młodsze dzieci. Pomimo biedy i ciężkich warunków dzieci tam chodzą czyste i czysto ubrane – opowiada E. Wawrzyniak.
W Zimbabwe główne czynności robi się do godz. 6, bo potem robi się ciemno. – W Matezwie ludzie żyją bez prądu i oczywiście bez bieżącej wody, a studnie są przeważnie daleko – powiedziała tomaszowianka. Wszystko odbywa się przed domami (lepiankami). W środku nie mają nawet stołów, różne czynności kobiety wykonują w niewygodnych pozycjach, na podłodze itd.
Każdy z nas jest bogaty
Mimo to mieszkańcy, a zwłaszcza dzieci, są wdzięczni za najdrobniejszy miły gest i prezent. – Jak wyjeżdżaliśmy, to wódz wioski nam dziękował i mówił, że dzieci tam skupiają się właśnie nie na tym, czego im brakuje, ale na tym, co mają – mówi pani Edyta. Cieszy się, że tomaszowianie nie tylko pojechali im pomóc, ale też, że inni ludzie z naszego miasta i powiatu (i spoza) włączyli się w zbiórki, aukcje i licytacje na rzecz wyjazdu i prezentów dla dzieci. – Na pewno wyjazd dużo dał również nam. Jesteśmy jeszcze bardziej wdzięczni za nasze życie, bo w Polsce, w Europie każdy z nas, w porównaniu z tym, co jest w Zimbabwe, jest bogaty – uważa Edyta Wawrzyniak.
Autorzy zdjęć: Szymon Karkowski, Jurek Sikora
Joanna Dębiec